Gdy już ochłonęliśmy z głaskania wielorybów ruszyliśmy dalej w nieznane. W nieznane, bo skończyła nam się mapa, którą dostaliśmy w informacji turystycznej Dolnej Kalifornii Północnej, a nową mapę mieliśmy dostać dopiero za paręset kilometrów w pierwszej informacji turystycznej Dolnej Kalifornii Południowej. Niewzruszeni jednak pojechaliśmy dalej, a wybór trasy ułatwiał nam fakt, że droga północ-południe była tylko jedna.
Tym sposobem dojechaliśmy do San Ignacio, niewielkiej mieściny położonej przy oazie. Stara misja, woda, palmy i malutkie kolonialne domki przy rynku. Niby nic, ale jakoś wyjątkowo nam przypadło to miejsce do gustu. Chyba dlatego, że było to pierwsze miejsce, które przypominało nasze wyobrażenia o Meksyku, takie miasteczko dla Zorro. Oprócz tego porządnie się tam najedliśmy w budce na rynku, a Olko został po raz pierwszy nazwany bebe Gerber (choć osobiście uważamy, że jest znacznie ładniejszy od dziecka z opakowań znanej firmy, która w Meksyku dodaje do słoiczków dla dzieci konserwanty).
Dalej przejechaliśmy na drugą stronę półwyspu – nad Morze Korteza. Szybko jednak okazało się, że nie tylko my czytaliśmy o „najpiękniejszych plażach Meksyku”, ba! niektórzy nawet chcieli mieć ich kawałek na własność. Plaże zostały podzielone na niewielkie działki, a ich właściciele (dziwnym trafem – Amerykanie) pobudowali na nich tymczasowe, drewniane domki. Dwupiętrowe, z garażem. Brawo Meksyk, dobra robota!
Zatrzymaliśmy się na jedynej plaży w okolicy, na której nie było domów. Określenie „na plaży” należy potraktować bardzo dosłownie, bo do wody wchodziliśmy prosto z samochodu. I to z obu stron. Tam rozleniwiliśmy się bez reszty. Trudno, żeby było inaczej, gdy z dwóch stron szumiała nam woda, a całe dnie świeciło słońce.
Prawdziwych długodystansowych podróżników, „overlander’ów” można rozpoznać nie tylko po ogorzałych od słońca twarzach, ale też po tym, że podróżują z psem (a później z psem i dzieckiem, taka ludzka natura). Na tej właśnie plaży do nas też taki pies się przybłąkał, nie przygarnęliśmy go jednak ryzykując brak uznania w towarzystwie i na szczęście po pół dnia się od nas odbłąkał. Tam też miała mieć miejsce pierwsza snorkelingowa przygoda tej podróży, wszak w niewielu miejscach jest tak przejrzysta woda, a Morze Korteza słynie z bogactwa morskiej fauny. Włożyłem kąpielówki, maskę i rurkę, wyprężyłem tors i poszedłem do wody wyraźnie imponując innym mieszkańcom plaży. Szedłem. Szedłem. I tak szedłem, aż nie mogłem dostrzec rodziny, aż czarna Toyota stała się tylko czarnym punktem w oddali. Tyle przeszedłem, a kolan nie udało mi się pomoczyć… Wróciłem na tarczy. Popływam innym razem. Albo kupię sobie paddle-board i będę pływał po płytkim.
Bylibyśmy tam jeszcze do dziś, ale skończyło nam się jedzenie i nawet obwoźny sprzedawca tamales nie był w stanie odwrócić naszego losu. Czas był ruszać w drogę.
Dotarliśmy do Loreto, naszego pierwszego Pueblo Magico, czyli „Magicznego Miasteczka”, którym to tytułem nazywane są meksykańskie miasteczka, które są ładne (co je odróżnia od miasteczek brzydkich). Znaleźliśmy tam wszystko, co człowiekowi potrzebne po spędzeniu zbyt wielu nocy na pustyni i plaży – wygodne łóżko, sklep, restauracje, a nawet informację turystyczną z mapą!
– Jest afera! Zaparkował Pan w złą stronę!
– Yyyyy… es la ley!
Aby uniknąć odholowania stwarzającego zagrożenie pojazdu (laweta już czekała) przyjąłem mandat i wraz z dzielnymi stróżami prawa udałem się na komisariat.
– Ale właściwie to dlaczego zaparkował Pan w złą stronę? – zapytała z troską pani naczelnik.
– Nie wiedziałem, że nie można. A właściwie to dlaczego tak jest?
– Es la ley…
Nie zapłaciwszy ani grosza i z poczuciem obnażenia niewiedzy policjantów wróciłem do hotelu.
Nieuchronnie zbliżaliśmy się do końca Półwyspu Kalifornijskiego, który jest przeciwieństwem tego, co widzieliśmy do tej pory. Zagościła na nim na dobre masowa turystyka z wielkimi hotelami, które ogradzają dla swoich gościa najpiękniejsze plaże. Na miejsce oczywiście dociera się samolotem.
Nie chcieliśmy się jeszcze żegnać z „naszą” Dolną Kalifornią i postanowiliśmy zjechać z trasy w którąś z dróg prowadzących na wybrzeże. Wybraliśmy prostą jak strzała drogę i po trzydziestu kilometrach piachu dojechaliśmy na pustą plażę. Po drodze też nie spotkaliśmy nikogo. Poszliśmy na spacer, a gdy wróciliśmy, ku naszemu zdziwieniu, koło naszego auta stała zaparkowana stara furgonetka. Okazało się, że to acuacultores (jeśli na roli uprawia rolnik, to na wodzie wodnik, prawda?), którzy w pobliżu hodują owoce morza. Słyszeli, że ktoś przyjechał na ich odludzie i chcieli sprawdzić kto to, a po krótkiej rozmowie życzyli nam dobrej nocy i zaprosili, by odwiedzić ich rano.
Tuż po zachodzie słońca usłyszeliśmy wycie dobiegające z niedaleka. Zasypialiśmy zamknięci bezpiecznie w samochodzie rozmyślając o tym, dokąd na to odludzie, gdzieś na końcu mapy, zaprowadziło nas życie.
– Następnym razem przyjedźcie prosto tutaj!
Chyba najbardziej znaną plażą na południu półwyspu, w okolicy La Paz, jest Playa Balandra położona w niemal całkowicie otoczonej górami zatoce. Tam wygrzebaliśmy z piasku Coś. Wygrzebaliśmy i nie wiedzieliśmy co z tym dalej zrobić. Gdyby nie Oswaldo, u którego się zatrzymaliśmy i który jest oceanologiem, do dziś nie wiedzielibyśmy co to było, a był to… ogórek morski. To żyje. Ludzie to jedzą.
Wcześniej zaplanowaliśmy, że Baja California będzie swego rodzaju próbą, że zobaczymy jak układa się ta podróż z Olkiem, czy wszystko idzie dobrze. Celowo nie zaimportowaliśmy samochodu na granicy (do samej Bajy nie jest to wymagane) i kontynuowaliśmy ubezpieczenie samochodu z USA. W ten sposób bez komplikacji mogliśmy w każdej chwili wrócić do Stanów, sprzedać auto i wrócić do domu.
Wszystko układało się na tyle dobrze, że odrzuciliśmy opcję wracania, kupiliśmy bilety na prom i anulowaliśmy ubezpieczenie, co skutkuje anulowaniem rejestracji. Nie ma powrotu, trzeba jechać dalej, ahoj przygodo, raz się żyje, wsiadamy na statek.
O ile przez cały półwysep nie spotkaliśmy innych podróżników, to w terminalu promowym już tak, wszak wszyscy muszę się przeprawić na drugą stronę morza. Najbarwniejszą postacią był kanadyjski rowerzysta, który jechał mniej więcej do Argentyny.
– Ile masz czasu na podróż?
– Nie mam żadnych ograniczeń…
Polecane wpisy