Galicja jest spokojna, nieco melancholijna. Być może właśnie to nas w niej urzekło, szum oceanu i jej nienarzucający się charakter.
Galicja to kraina (a właściwie jedna ze wspólnot autonomicznych) w Hiszpanii. Ta najbardziej wysunięta na zachód, ten skrawek położony na północ od Portugalii. Jest też jedynym fragmentem Hiszpanii, który oblewają wody oceanu.
Pomijając pielgrzymów z Camino de Santiago jest niemal nieznana wśród nie-hiszpańskich turystów. Znacznie odmienna od powszechnych wyobrażeń o Hiszpanii – zamiast po-mauryjskich zabytków mamy tutaj celtyckie osady, rzymskie mosty i setki romańskich kościołów. Zamiast wysuszonych wzgórz, mamy tętniącą życiem zieleń, pachnące lasy eukaliptusowe i piniowe. Zamiast słyszeć dźwięki gitarrrry, słyszymy celtyckie dudy w akompaniamencie fal oceanu. Zamiast wygrzewać się w południowym słońcu, mokniemy w deszczu…
Do Galicji pierwszy raz trafiliśmy dawno temu idąc Camino de Santiago. Właśnie w Santiago de Compostela miała miejsca pamiętna scena płaczu przy fontannie rozgrywająca się wśród murów średniowiecznego miasta:
– Kochanie, dlaczego tak gorzko łkasz?
– Smutno mi, że już nigdy tutaj nie wrócę…
– Och! Jeżeli będziesz chciała, to kiedyś tu wrócimy.
No i wróciliśmy. I po dziś dzień wracamy.
Parę lat później, gdy postanowiliśmy jechać na Erasmusa okazało się, że jedynym miastem, do którego można pojechać z obu naszych wydziałów jest A Coruña. Hmmm… to pewnie takie portowe nudne miasto, nie to co Santiago – pomyśleliśmy. Ale jako, że specjalnie nie było z czego wybierać, to złożyliśmy dokumenty. Koordynator Erasmusa z mojego wydziału, wbrew swoim przekonaniom (“Ideą Erasmusa jest wymiana genotypu między obywatelami różnych europejskich krajów”) przekonał panią koordynator z wydziału Luizy i koniec końców trafiliśmy razem do A Corunii.
Duży wpływ na nasze uwielbienie tego miasta miało pewnie mieszkanie, do którego trafiliśmy znów w wyniku przypadku, wcale go nie wybierając i pamiętny pokoik na Avenida de Navarra 55, z którego wielkiego okna oglądaliśmy setki statków pasażerskich, kontenerowców i kutrów wypływających każdego dnia na pełne morze. Pokoik, do którego w nocy dobiegało światło trzech latarni morskich. Pokoik, który niepokojony nieustającymi deszczami i przynoszoną przez wiatr morską wodą (tak, że trzeba skrobać było okna z soli) zarastał grzybem, który w tak wilgotnym środowisku czuł się doskonale.
Czas Erasmusa minął cudownie, jak to zwykle bywa z czasem Erasmusa. Zajęcia na uczelni po hiszpańsku i… galicyjsku, mnóstwo znajomych, wycieczek i atrakcji.
Po powrocie do Polski kombinowaliśmy cały czas, jak tam wrócić i niedługo potem wróciliśmy. Luiza przerwała studia numer dwa, żeby załapać się ze studiów numer jeden na praktyki Erasmusa (jako, że praktyki trwały trzy miesiące, a przerwa rok, zrobiliśmy sobie wtedy też wycieczkę do Ameryki Południowej). Tym razem mieszkaliśmy nieco dalej od morza, ale za to mieliśmy ze sobą samochód, więc każdą wolną chwilę wykorzystywaliśmy na podróże po Galicji z tortillą w plastikowym pudełku (coraz bardziej się w tej krainie zakochując).
Po powrocie trzeba było wrócić do pracy, skończyć studia i trochę spoważnieć. Jakiś czas tak to trwało, aż w zeszłym roku wygonieni przez pogodę z Islandii pojechaliśmy dla zmiany klimatu do Galicji, w odwiedziny. Na prawdziwych wakacjach byliśmy tu pierwszy raz i przeżyliśmy je tak intensywnie, jak tylko intensywnie da się wakacje przeżyć. Odwiedziliśmy wszystkie ulubione miejsca, wszystkie, do których chcieliśmy trafić, ale wcześniej nam się to nie udało, poznaliśmy nowych przyjaciół i powiedzieliśmy sobie hmmm, dlaczego my tu nie mieszkamy?
W międzyczasie sytuacja w Polsce się nam trochę pozmieniała, ilość zobowiązań zmalała, a na horyzoncie pojawiła się dość korzystna możliwość wyjazdu. Wybór padł znów na Galicję i los chciał, że trafiliśmy znów do A Corunii. Tak więc jesteśmy tu znowu i znów mamy widok z okna na ocean. Tym razem będziemy tu trzy miesiące, a co będzie potem, tego nie wie nikt.
tekst: Bartek, zdjęcia: Luiza
Polecane wpisy