Po kilkudziesięciu godzinach podróży, idealnie w południe, dotarliśmy do Bangkoku. My, trzy plecaki, walizka, dwójka zmęczonych dzieci oraz jet lag. A zaraz potem okazało się, że jedyne o czym marzy nasz trzylatek to by wrócić do domu i pobawić się pociągiem.
Potem już było na szczęście lepiej. Pierwszy arbuz w środku naszej zimy, pierwszy pad thai, pierwsze mango sticky rice, pierwszy street food do własnego pudełka. Pierwsze pranie w jednej z ulicznych pralni. Pierwsza świątynia buddyjska i pierwszy zachwyt Olko, bo od wtedy stał się wielkim fanem złotych posągów Buddy, kadzideł i całej świątynnej atmosfery. I pierwsza przejażdżka tuk tukiem, a więc drugi zachwyt Olka.
Bangkok jest szary od smogu i kurzu, duszący od mieszających się zapachów i głośny od warkotu silników i gwaru tłumu. A jednak coś nam się w nim spodobało. Wyjechaliśmy nienasyceni i jeszcze wrócimy. Chyba potrzebowaliśmy trochę azjatyckiego chaosu.
INFORMACJE PRAKTYCZNE: spaliśmy w hotelu Rambuttri Village Plaza, który był nieco przykurzony, ale ogólnie polecamy. Pokój z widokiem i śniadanie bufet przekona nas zawsze!
Polecane wpisy