Lato tego roku było piękne i intensywne. Ale wrzesień… przebił je o głowę!
SĄSIEDZKIE ODWIEDZINY
Jak już kiedyś wspominaliśmy mamy rekord świata w odległości mieszkania od swoich sąsiadów. Jak do tego doszło? Otóż mieliśmy tradycyjnych, bliskich Sąsiadów, a tu, bach, wyprowadzili się. Do Elbląga. Ale wciąż nazywają się Sąsiadami (a Olcio ostatnio powiedział, że Klara ma już wrócić do domku…).
Każdy wie, że z sąsiadami trzeba utrzymywać dobre stosunki, więc postanowiliśmy ich odwiedzić.
Elbląg ma raczej nietypową starówkę. Została ona prawie całkowicie zniszczona w walkach rosyjsko-niemieckich, a to co się ostało zostało później – już przez Polaków – rozebrane, by cegły posłużyły do budowania w Warszawie dzielnicy przyszłości (czy Jakoś tak). Na wolnym miejscu miało powstać piękne blokowisko, ale pech chciał, że się nie udało i wiele lat później na planie strego miasta zaczęły powstawać nowe budynki nawiązujące kształtem i wielkością do średniowiecznych tworząc uroczą, nowoczesną starówkę.
Słyszeliśmy plotki, że poza sezonem w Elblągu na ulicy można spotkać popychane wiatrem kulki z gałęzi, które często występują w westernach, ale wkładamy je między bajki. W naszym doświadczeniu i w naszej wyobraźni Elbląg to niekończące się Święto Chleba z dziesiątkami straganów, wesołym miasteczkiem, tłumem przyjezdnych i bogatym życiem kulturalnym.
Oprócz objadanie się chlebem odwiedziliśmy też Galerię EL w budynku starego kościoła, wybraliśmy się na rejs po rzece i wdrapaliśmy się na wieżę katedry, na punkt widokowy na wysokości 67 metrów.
Na koniec skorzystaliśmy z usług lokalnego taksówkarza, który wozi ze sobą kable zapłonowe i ratuje z opresji rodziny, które zostawiły włączone światełko w samochodzie. Ruszyliśmy dalej…
… NAD MORZE
Po wizycie dwa lata temu obiecaliśmy sobie, że nad polskie morze w sezonie już się nie wybierzemy. Jak powiedzieliśmy tak zrobiliśmy, a jako, że sezon właśnie się skończył, morze było blisko, a mobilne biuro tu i tam w plecaku, zostaliśmy parę dni nad morzem.
Wrzesień tego roku był gorący i wiele osób, mając początek roku szkolnego za nic, postanowiło zostać na wybrzeżu. Zaskoczyli oni resturatorów, albo raczej restauratorzy zaskoczyli ich zamykając prawie wszystkie jadłodajnie i budki z goferami (pisownia oryginalna).
Jako dziecko filologa i turysty z wykształcenia (i to w jednej osobie!) Olek wykazuje żywe zainteresowanie turystyką literacką. Nie mogliśmy nie zabrać go na Hel, który to odwiedził jego idol – Pucio. Napisałbym, że radości nie było końca, ale był, gdy smutna pani siedząca w kasie powiedziała grobowym głosem „nie wpuszczamy dzieci do lat czterech”. Dlaczego, nie wiadomo. Taras widokowy jest zamknięty, a dziecko można by ubezwłasnowolnić nosidłem. Ale nie, nie można. Pff…
Radość na szczęście wróciła, gdy Olek sobie uświadomił, że tak samo jak Pucio jadł na obiad zupę pomidorową i „rybkę”. Uff.
W Helu poszliśmy na spacer do portu, bo w portach zawsze dzieje się coś ciekawego. Rybacy przepakowujący złowione ryby nie pozwolili L robić sobie zdjęc, by po chwili zacząć układać ryby specjalnie do zdjęcia. Taka pani fotograf, impossible is nothing.
Jak by atrakcji było mało, odwiedzili nas jeszcze państwo Nosale z małym, zawsze zadowolonym, Wojtkiem. Pobyt nad morzem zyskał dodatkowy wymiar. Na obiedzie zamiast krzesełka dla dziecka, dwa krzesełka dla dzieci. Na plaży zamiast dziury, dwie dziury (i awanturki „on wchodzi do mojej”). Zamiast jednego uciekającego chłopca, dwóch.
Był też plażowy turniej gry w piłkę, choć na ostatnim zdjęciu widzę, że Olek trochę nadużywał swoich nadprzyrodzonych zdolności.
Wyjazd nad morze zakończyła Wielka Feta (choć nie ma pewności, czy grecka, czy francuska).
ZWYKŁE ŻYCIE
Resztę września i jesieni miało wypełnić nasze tradycyjne „zwykłe życie”, ale dostaliśmy wiadomość i pojechaliśmy…
…DLA ODMIANY, NAD MORZE
Otóż, państwo Jedźmy Gdzieś zdecydowali się pobrać! Nad morzem. „W przyszły czwartek”.
Cóż było zrobić? Zapakowaliśmy Olka, aparat i mobilne biuro tu i tam i pojechaliśmy na Hel.
Kasia z Luizą przegadały setki godzin na gadu gadu messengerze i zaprzyjaźniły nie widząc się do tej pory ani razu. W końcu problemy z wychowaniem żywiołowego dwulatka oraz dylematy co zrobić, że wyjechać w niekończącą się podróż, łączą ludzi.
Żeby nie było, że tu i tam to ciągle nad morzem, plażowanie i zupa pomidorowa, to pani fotograf Luiza miała też tam poważną pracę. Efekty poniżej, a podobne możecie zamówić i Wy! A w tajemnicy Wam powiem, że nowe portfolio nadchodzi wielkimi krokami (no, to teraz się już nie wywinę od roboty…).
OGŁOSZENIA TUITAMNE
Już na początku października w PIX.HOUSE w Poznaniu na wystawie „Mój fyrtel” zawisły Luizy zdjęcia, także te występujące w tym wpisie. Cała wystawa jest świetna, gorąco polecamy.
Przyszła jesień i nie wygląda na to, żeby coś niezwykłego miało się jeszcze wydarzyć, więc kończymy ten wrześniowo-październikowy wpis. Czas pakować walizki.
Polecane wpisy