Kiedy jedziesz w lotniskowym autobusie tuż obok kierowcy, bo on wpuszcza Ciebie – ciężarną wraz z całą rodziną na honorowe miejsce, na którym właściwie nie powinien siedzieć nikt z pasażerów. I kiedy ten kierowca z szerokim uśmiechem życzy Ci „buona vacanza”, a marcowe słońce tak przygrzewa, że po zimie w Polsce zupełnie nie wiesz o co chodzi. I kiedy tuż po wejściu na lotnisku uderza Cię zapach pizzy. Wiesz, że nie może być źle.
***
Przerywając nadawanie relacji z Tajlandii, wracamy na chwilę do zeszłorocznych Włoch. Poprzednie neapolskie wpisy: Kolory Procidy oraz Viva la Pizza!
***
A potem jest smacznie (ale to już wiecie!), kolorowo i głośno. Auta, skutery, klaksony i ludzie. Przede wszystkim ludzie. Nawoływania, gwizdy, krzyki i śpiewy, nawet w knajpie, nawet w czasie obiadu. Fasady domów są różowe, okiennice zielone, a na wszystko pada światło i wszystko staje się jeszcze cieplejsze i jeszcze bardziej intensywne.
Chciałbym, żeby jutro był taki sam dzień jak dzisiaj – mówi Olko, a nam łezka kręci się ze wzruszenia, bo nawet nie myśleliśmy by coś takiego usłyszeć. Uwielbiamy z nim wyjeżdżać i patrzeć jak się cieszy, jak chłonie i otwiera oczy, jak pyta i próbuje zrozumieć. Jak mówi, że patrzy na auta i na kwiaty bo tu już jest lato, a przecież u nas wciąż zima.
W Quartieri Spagnoli ciasne uliczki biegną to w dół, to w górę. Wiją się zakrętami, czasem tak stromymi, że potrzebne były schody. W ciepły dzień okna i drzwi stoją otworem. W środku obrazki jakby niezmienne od kilkudziesięciu lat. Mały telewizor, kanapa, tapeta na ścianie ze świętym obrazkiem gdzieś w honorowym miejscu. Okrągły stolik, na nim jakieś ciasto. Odwracasz głowę, bo masz wrażenie, że nawet na zwykłym spacerze wchodzisz komuś do domu, ale nie potrzebnie się krępujesz, bo spotyka Cię tylko serdeczny uśmiech i skinienie głową. I pranie. W oknach, w drzwiach i na wystawionych suszarkach zajmujących cały chodnik – na spacerze po Neapolu wszędzie ocierasz się o suszące się obrusy, koszulki i pościele.
W Sanicie w bramach kryją się przepiękne pałace, duża część z nich, wciąż zamieszkała. Pomiędzy rokokowymi płaskorzeźbami suszą się majtki i skarpetki. Malowidła wraz z tynkiem odpadają od ściany. Gdzieś w rogu stoi podsuszona paprotka. Na każdym rogu, na każdym podwórku święte obrazki i jakaś święta figura. Chłopcy grają w piłkę, obok stragan z fasolą i pomidorami, a kawałek dalej remont starej kamienicy. Nad wszystkim czuwa Jezus z rękoma ułożonymi do modlitwy.
I na koniec – śmieci. Temat śmieci można by w sumie całkiem pominąć. Wzruszyć ramionami. Inny kraj, egzotyka. Przecież jest fajnie, smaczna pizza i kolorowe domy. Tyle, że ja tak nie mogę. Nie kupuję bananów, bo są zapakowane w trzy warstwy foli na grubej tacce styropianowej. Kłócimy się z panem przy kasie o to, że nie chcę siatki do jednego pomidora – chociaż nie znam włoskiego. I chciałabym pozbierać śmieci z plaży, ale kiedy na jednym metrze kwadratowym są cztery szklane butelki, obierki od jabłka i trzy plastikowe kubeczki to nie mam siły. Jest mi źle. Ale przede wszystkim bardzo się dziwię, bo mówimy o Indonezji, o Chinach, o innej mentalności, zrzucamy to na inną kulturę. Martwimy się żółwiami i plastikową słomką w barze. A niektórzy się tym nie martwią. Całe masy Włochów się tym nie martwią.
Polecane wpisy