Rok temu miesiąc na przełomie listopada i grudnia spędziliśmy w Portugalii. W słońcu, na brukowanej uliczce, jedząc pasteis i mówiąc po portugalsku. I cały czas dostając stałą (przynajmniej jedną) pensję prosto z Polski, bo nie rozstaliśmy się w tym czasie z pracowymi obowiązkami. W tym roku więc, nie mogło być gorzej. Znów zabraliśmy komputery i w połowie listopada wylecieliśmy do ciepłych krajów. Ciepłych i pachnących oceanem.
Wysiadamy z autobusu, który przywiózł nas z lotniska do centrum miasta i czujemy znajomy zapach oceanu, ryby i radości. Kiedyś, mieszkając dłużej na hiszpańskim wybrzeżu, śmialiśmy się, że ocean śmierdzi rybą, dziś ruszamy z sentymentem zamykając oczy.
Nasza codzienność to duży plac zabaw z widokiem na rozbijające się fale. To rogal z czekoladą z pobliskiej piekarni, zjedzony razem z morską bryzą. I krem na słońce i kurtka deszczowa zawsze w plecaku. I najpyszniejsza tortilla zjedzona w obskurnym barze tuż pod domem.
Na przedpołudniowe spacery chodzimy z Olko na plażę. Albo na plac zabaw. Albo do biblioteki (idąc wzdłuż morza). Albo po prostu przed siebie.
W pierwszy weekend, standardowo, wypożyczamy auto i wybieramy się na wschód. Są fale rozbijające się o brzeg, czyli ocean dokładnie taki jak lubimy. W Agaete chwilami wydaje nam się, że jesteśmy gdzieś w Norwegii – ciemne góry wychodzą wprost z błękitnej wody wcinającej się w ląd. Jedynie świeże owoce morza i krótkie rękawki mogą sugerować, że to jednak trochę inny klimat. Spędzamy dwie godziny na wielkim placu zabaw w środku miasteczka, a potem na plaży gdzie wrzucamy kolejno kamienie do wody i, oczywiście, moczymy buty i skarpetki. Na zachód słońca jedziemy na Mirador del Balcón, ale szybko robi się chłodno i ciemno, więc po mału wracamy do naszego nowego domu.
Polecane wpisy