Tak, dalszy ciąg naszego portugalskiego życia minął podobnie błogo jak jego początek. Choć może z tą różnicą, że z czasem staliśmy się stałymi bywalcami w miasteczku. Pani w piekarni doskonale wiedziała co kupię (dois pastéis de nata e quatro pãozinhos), sprzedawca pamiątek spod domu, za każdym razem gdy wychodziliśmy, wychodził przed swój sklep i podawał Olkowi rękę na przywitanie, a w spożywczym na przeciwko usłyszałam „spokojnie, możesz donieść później” (tak, zabrakło mi pieniędzy). Na targu kupowaliśmy świeże ryby i owoce morza, a Olko rozsmakowywał się w każdej macce ośmiornicy.
No i zaczął się grudzień. W czasie kiedy Wy wąchaliście wyjęte z pieca pierniki my wąchaliśmy morską bryzę. Co prawda, z otwartych sklepów docierało do nas All I Want For Christmas Is You ale szalenie nie współgrało to z moimi oczami zmrużonymi od słońca i podwiniętymi rękawami bluzki. Lagos jednak nie czekało na pierwszy śnieg z założonymi rękami. W pewien weekend zaświeciły się świąteczne lampki, na placu Święty Mikołaj rozdawał dzieciom kolorowanki, a w innym miejscach stanęły świąteczne „atrakcje”. Wszystko dla wszystkich. Wszystko za darmo. W pewnym momencie więc, naszą codziennością stało się obserwowanie (plastikowych) pingwinów na (plastikowym) lodowisku, podrzucanie (plastikowych) kuleczek śniegu i rzucanie się twarzą w dół w wielkie poduchy dmuchanego zamku.
Przy okazji, jak już pisaliśmy na facebooku, naszła nas przygnębiająca refleksja, że można. Że w drewnianej chatce może stać rząd nowiutkich łyżew, których wypożyczenie nic nie kosztuje. Że można być przebranym za elfa i od czterech dni niezmiennie machać do naszego dziecka z szerokim uśmiechem. Że para hindusów na wycieczce w Europie może bez skrępowania i krzywych spojrzeń, po raz pierwszy w życiu założyć łyżwy i poprzewracać się parę razy na lodowisku.
Polecane wpisy