Nabyliśmy się już w Stanach, odebraliśmy dokumenty rejestracyjne auta, mogliśmy więc ruszać dalej. Zdecydowaliśmy się przekroczyć granicę z Meksykiem na niewielkim przejściu w Tecate unikając wielogodzinnych kolejek w Tijuanie. Dojeżdżamy do granicy, a tu nagle meksykański pogranicznik macha nam, żebyśmy jechali dalej. Ale dlaczego meksykański? A gdzie amerykański? Najpierw trzeba przecież ze Stanów wyjechać! Staję, spoglądam w lusterko…
Jedźmy, nikt nie woła.
– Witamy w Meksyku! – powiedział następny wskazując bramę wyjazdową.
– Ale jakie witamy? Pieczątki potrzebujemy do paszportów, dokumenty wjazdowe!
– Dobrze, ale wyjedźcie najpierw, bo nie mamy tu miejsca. Musicie pojechać drugą w prawo, bo są jednokierunkowe i potem wrócić i zaparkować pod bramą.
– Dobrze… a musimy budzić dziecko?
– Nie, tylko weźcie jego paszport, nie ma problemu.
Skoro nie ma problemu idę sam z trzema paszportami no i faktycznie nie ma problemu. Jak byście musieli kiedyś coś wywieźć ze Stanów, albo się chyłkiem wymknąć, bo na przykład przeoczyliście termin ważności wizy i zostaliście dwadzieścia lat dłużej, wiecie co robić!
Tym samym znaleźliśmy się w Meksyku, a dokładniej w Dolnej Kalifornii zwanej przez przyjaciół Baja (od hiszpańskiego Baja California, czytanego przez H. Tak, jak duża Basia).
Jeśli spojrzycie na mapę, to na zachodzie Meksyku zobaczycie takie przyklejone nie wiadomo co, półwysep o długości przekraczającej tysiąc kilometrów, taki trzydzieści razy powiększony półwysep Helski. To jest właśnie Baja, chyba najmniej znana, a na pewno najbardziej niedoceniana w naszych stronach część Meksyku. Ale dlaczego nazywa się toto Kalifornia, skoro Kalifornia jest w Stanach? Otóż zanim Meksyk stracił połowę swojego terytorium na rzecz Stanów Zjednoczonych w wojnie amerykańsko-meksykańskiej obie Kalifornie stanowiły całość. Tłumaczy to też dlaczego miasta w amerykańskiej Kalifornii nazywają się po hiszpańsku, jak Święty Franciszek, Anioły czy Świety Jakub, czyli po naszemu San Diego.
Mielismy dwa powody, żeby jechać na południe Meksyku przez Baję. Pierwszy – pogranicze amerykańsko-meksykańskie nie jest najbardziej sympatycznym miejscem i właśnie Baja jest chlubnym wyjątkiem. Drugi – ważniejszy – na Baja jest wszystko co kocham – morze i pustynie niezbyt często niepokojone ludzkimi osadami. Upraszczając nieco, z północy na południe prowadzi tylko jedna asfaltowa droga z nielicznymi odnogami. Poza tym są to tereny bezludne, w dużej części chronione. Gdzieniegdzie wytyczone są drogi szutrowe, albo nawet terenowe, którymi można dojechać do starych misji, do osad rybackich itp.
Jako kierowca i matka karmiąca przejechaliśmy całą Trasę Winną (Ruta del Vino) bez zatrzymywania się i zrobiliśmy pierwszy przystanek w Ensenadzie, która oprócz Walmarta nie miała wiele do zaoferowania. Tam też kupiliśmy kartę sim sieci movistar, która zapewniła nam brak łączności przez następny tysiąc kilometrów.
Dalej już było wszystko to, czego oczekiwaliśmy. Droga, niezwykłe krajobrazy i wolność.
Spełnienie marzeń o podróży samochodowej.
Każdego dnia jechaliśmy tylko tyle, ile mieliśmy ochotę zatrzymując się na nocleg na pustkowiu, czy plaży korzystając ze swobody jaką dawał nam nasz samochód. Najczęściej zasypialiśmy tuż po zmierzchu, wszyscy w trójkę, przy blasku pierwszych gwiazd. Zwykle budziliśmy się jeszcze przed wschodem.
Gdy po nocach w samochodzie zatęskniliśmy za ciepłym prysznicem i nieco wygodniejszą pozycją, zatrzymywaliśmy się w miasteczku, by zaraz potem znów zatęsknić za oglądaniem zachodów słońca.
Najlepsze kasztany są na placu Pigalle (choć kto był w Paryżu ten wie, że ów plac znany jest zgoła z czego innego), a najlepsze kaktusy w pobliżu Catavinii. Tam też zatrzymaliśmy się na nocleg i był to najlepszy nocleg w samochodzie z całej podróży. Odjechaliśmy paręset metrów z drogi i zatrzymaliśmy się wśród gigantycznych kaktusów, które gdyby rosły w Polsce, przewyższały by większość innych drzew. Spacerowaliśmy wśród westernowej scenerii i cieszyliśmy się tą podróżą, którą wtedy naprawdę poczuliśmy. Mały człowiek zaczął raczkować. Wraz ze zmierzchem sceneria zmieniła się w baśniowo-kosmiczną z fantazyjnymi kształtami czerniejącymi na tle nieba tak rozgwieżdżonego, że można by było czytać książkę.
Innym razem zatrzymaliśmy się na plaży w pobliżu wyglądającego jak opuszczone miasteczka Bahía de los Ángeles. Olko najwyraźniej chciał nam pokazać wschód słońca, bo tuż przed nim, jeszcze w kompletnej ciemności rozpoczął dzień. Zanim ktoś napisze w komentarzu, że zdjęcia są przekolorowane, wiedzcie że to nie zdjęcia, a wschód słońca był przekolorowany. Suwak nasycenia kolorów na zdjęciach przesunęliśmy mocno na minus.
Na koniec (wpisu, nie półwyspu, dojechaliśmy dopiero do połowy!) gwóźdź programu. W pobliżu miasteczka Guerrero Negro znajduje się Laguna Ojo de Liebre. Pamiętacie o wielorybie, którego widzieliśmy z drogi na Big Sur? Właśnie tutaj płynął!
Z wielorybami spotkaliśmy się już wcześniej na Grenlandii i mieliśmy wtedy tyle szczęścia, że byliśmy pewni, że tamtego doświadczenia nic nie przebije. Dojechaliśmy nad lagunę i po chwili patrzenia na wodę, z której raz za razem wystrzeliwała charakterystyczna fontanna wody, pewność ta osłabła, by niedługo później zniknąć zupełnie.
Wieloryby szare, bo właśnie ten gatunek można tutaj spotkać przypływają każdego roku do lagun Dolnej Kalifornii, pokonując przez trzy miesiące 12 000 kilometrów, żeby w tych bezpiecznych, spokojnych i mocno zasolonych wodach urodzić młode. Małe wieloryby mają około pięć metrów długości i ważą 700 kilogramów. Gdy dorosną będą trzy razy dłuższe i przeciętnie będą ważyć 10 ton. Wielorybki żywią się mlekiem matki przez pierwsze pół roku wypijając dziennie około 190 litrów mleka i nie rozstają się z nią przez pierwsze dwa lata życia, kiedy to mama wieloryb ma kolejne młode.
W lagunie zostają przez trzy miesiące.
W dwóch lagunach tworzących rezerwat przebywa około 2500 wielorybów.
Wypłynęliśmy i już po chwili widzieliśmy wielorybie cielska wynurzające się nad wodę.
– To samiec!
– To samica! – wskazywał nam kolejne kształy kapitan.
– Po czym można to rozpoznać?
– Samica jest zawsze z młodym, haha!
Nie minęło dziesięć minut, a tu tuż przy burcie naszej łodzi wysuwa się nad wodę wielorybia głowa!
– Cześć, jestem Czarek, jak tam? – zapytał wieloryb, po czym zaczął się nam dostojnie przyglądać.
Na pokładzie euforia, zaraz potem panika „Czy zdążę dotknąć wieloryba i zrobić zdjęcie na fejsa, czy muszę zdecydować się na jedno?”.
Tylko wieloryb zachował spokój i spokojnie wcisnąć nos pod burtę w taki sposób, aby wystawić czubek głowy.
– Toca la! – zawołał kapitan – Dotknij ją!
Od tamtego momentu wiemy, jaki jest w dotyku wieloryb. Otóż jest mięciutki, jak nos konia.
Po takim wstępie niewiele już robiło wrażenie. Wieloryb za wielorybem. Tak od nich gęsto, że nie wiadomo, w którą stronę patrzeć, a trzeba jeszcze wypływać te zapłacone 1,5 godziny. Sytuację próbowały uratować delfiny, ale powiedzmy sobie szczerze. Po głaskaniu dzikiego wieloryba po głowie, oglądanie skaczących delfinów to zabawa dla dzieci.
INFORMACJE PRAKTYCZNE: Z Kalifornii do Meksyku najszybciej przejedziemy na przejściu w Tecate. Mimo, że nikt na miejscu tego nie pilnuje, turyści potrzebują dokumenty wjazdowe (opłata 500mxn za pobyt dłuższy niż 7 dni, oficjalnie dzieci do lat dwóch nie płacą, choć różnie bywa na różnych przejściach). Cały półwysep Kalifornijski (czyli stany Baja California Norte i Baja California Sur) nie wymaga wykonywania importu tymczasowego pojazdu. Można to zrobić, tak jak zrobiliśmy my, dopiero później przed przeprawą promową do Mazatlan. Konieczne jest natomiast meksykańskie ubezpieczenie, które można kupić wcześniej przez Internet np. na www.bajabound.com . Jeśli macie auto ze Stanów, a nie zamierzacie nim tam nigdy wrócić w tym momencie możecie tez anulować amerykańskie ubezpieczenie (co w krótkim czasie spowoduje zawieszenie rejestracji), nie jest potrzebne nawet jeśli nie kupujecie meksykańskiego ubezpieczenia w wersji dla rezydentów Meksyku.
Olek w dalszym ciągu jeździ w foteliku Maxi-Cosi Pebble Plus, który sprawuje się na medal.
Pomimo zapewnień sprzedawców i medialnych doniesieć o wprowadzeniu krajowego roamingu, sieć movistar zawiodła nas na całej linii. Jeśli kupować kartę sim w Meksyku, to tylko telcel, na inne szkoda czasu. Pamiętajcie, że nawet telcel będzie miał zasięg tylko w większych miasteczkach na półwyspie, poza nimi zostajecie odcięci od świata.
Poza makabrycznym początkiem drogi z Tecate na południe, asfaltowe drogi są w przyzwoitym stanie, nie trzeba się ich obawiać. Utrapieniem są natomiast tzw. topes, czyli progi zwalniające stawiane według koncepcji „albo zwolni, albo dalej nie pojedzie”. Żeby nie było zbyt łatwo, niekiedy są nieoznaczone.
W co większych osadach znajdziemy hotele i restauracje. Zdecydowanie taniej poszukać czegoś na miejscu niż rezerwować przez Internet.
Spaliśmy w:
Don Eddie’s Landing Hotel, 800 mxn/2os
La Posade de don Vincente, Guerrero Negro, 350 mxn/2os
Poza tymi miejscami spaliśmy „na dziko” w samochodzie, co jest tutaj na porządku dziennym i nikogo nie dziwi.
Jedzenie kupowaliśmy głównie w supermarketach Calimax w całkiem rozsądnych cenach. Warto sprawdzić wcześniej, gdzie znajdziemy supermarket i zrobić zapasy na te paręset kilometrów przed następnym.
W Guerrero Negro znajdują się największe saliny w Meksyku (miejsce pozyskiwania soli z wody morskiej). Można je zwiedzać i zobaczyć te gigantyczne ciężarówki, które do tej pory widzieliście tylko na zdjęciach w Internecie. My nie zobaczyliśmy.
W pobliży znajduje się Laguna Ojo de Liebre, jedno z paru miejsc w okolicy, w których można oglądać wieloryby szare. Oglądanie wielorybów jest organizowane przez park narodowy, mamy więc pewność, że jest dla zwierząt bezpieczne i im nie przeszkadzamy.
Wycieczki we wszystkich miejscach wyglądają podobnie i kosztują 800mxn i jakkolwiek mało szczęścia byście mieli, to na pewno przebiją wszystkich wycieczki na wieloryby w Norwegii, czy Islandii.
Sezon na oglądanie wielorybów trwa od połowy grudnia do końca kwietnia.
Polecane wpisy