Złośliwi mówią, że Los Angeles to piętnaście przedmieść i nic więcej. Ja złośliwy nie jestem, każdy to potwierdzi (nie lubię też sarkazmu), więc nie będę taki i napiszę, że LA to miasto gwiazd i filmu! Droga do miasta z północy wiedzie nad oceanem i to oceanem nie byle jakim. To właśnie tu, w Malibu swoje nogi moczyły w jego wodach największe gwiazdy Hollywood! To właśnie tu działa się akcja niezapomnianego serialu Dwóch i pół. To właśnie tu opłata za wjazd na parking przy plaży przewyższała nasz dzienny budżet.
Cóż mogliśmy zrobić… Zawróciliśmy przed szlabanem, zobaczyliśmy z drogi delfiny wyskakujące nad wodę (serio) i dojechaliśmy do Santa Monica już w samym Mieście Aniołów.
Plaża w Santa Monica to już nie takie głupoty jak w Malibu. Santa Monica to prawdziwe życie, prawdziwe dramaty i prawdziwi ratownicy (niektórzy częściowo sztuczni). To właśnie tu Pamela Anderson nie mieściła się w kostium kąpielowy, a David Hasselhoff biegał w zwolnionym tempie w Słonecznym patrolu. Oprócz tych rewelacji, Santa Monica to bardzo przyjemna plaża z molo, na którym zbudowano wesołe miasteczko oraz na którym kończy się słynna Route 66.
Po plaży pojechaliśmy do Beverly Hills z nadzieją spotkania jakichś znanych (nam) gwiazd. Jedyną trudnością było to, że ja mam jedną ulubioną aktorkę, ale nie wiem jak się nazywa, a z filmowych amantów L kojarzy tylko Leo, ale wypiera fakt, że się od czasów Titanica zestarzał. Nikogo z tej dwójki nie spotkaliśmy, ale zawsze trzeba próbować!
Pojeździliśmy po okolicy, pooglądaliśmy ładne domy i najdroższą ulicę świata – Rodeo Street. Trzeba przyznać, że ulica ładna, a sklepy interesujące. Kupiło by się co nieco, ale nie było gdzie zaparkować…
Dalej gwóźdź programu, czyli Hollywood!
Miejmy to za sobą, bez owijania w bawełnę. Hollywood pachnie tandetą i jest brzydkie. Aleja gwiazd to wmurowane w najzwyklejszy, popękany chodnik nazwiska nieznanych mi ludzi (L pół godziny szukała jakichś znanych do zdjęć). Stawia się na nich budki z hot-dogami, przypina rowery, wylewa pomyje. Przed wejściem do Dolby Theater (tego od Oskarów) zbierają się przebierańcy kasujący pieniążki za zdjęcia. Są niesamowici np. murzynka jako Marilyn Monroe, czy Spiderman w stroju najwyraźniej kupionym na AliExpress. Za to Willy Wonka był jak żywy. Sam Dolby Theater, nawet tydzień przed rozdzaniem Oskarów, służy głównie jako miejsce z darmową toaletą, a tuż przy wejściu na główną salę postawiono stoisko z obudowami do telefonów niczym w Tesco na Batorego. L spotkała Johnego Deepa i nawet nie odmówił jej zrobienia wspólnego zdjęcia. Trochę był sztywny, chyba też mu się tam nie podobało.
Jak nam powiedziano wcześniej: „Hollywood trzeba zobaczyć. Raz. I tylko raz.”. Było super!
Na koniec wznieśliśmy się na wyżyny i pojechaliśmy na punkt widokowy przy Griffith Observatory – miejsce, z którego widać wszystkie przedmieścia Los Angeles oraz napis „Hollywood”, który niedługo przed naszym przybyciem został zamieniony na „Holly Weed„. Niestety tylko na jeden dzień.
W okolicach LA pierwszy raz trafiliśmy do In’n’out, czyli najsłynniejszego kalifornijskiego fast-foodu, który poleciła nam sama żona pastora, który sprzedał nam auto (zaraz po wywodzie na temat zdrowego jedzenia). Jak na hamburgery – spoko, jak na amerykańskie sieciówki – super. Najeść tym się raczej nie da (1500 kcal i nic nie czujesz!), ale warto spróbować. Przy okazji odradzamy zbliżanie się do sieciówki Jack in the Box, po posiłku w której postanowiliśmy przyspieszyć wyjazd ze Stanów o jeden dzień. INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Na Los Angeles mieliśmy tylko jeden dzień (woleliśmy pojechać na pustynię) i mając świadomość, jak będą wyglądać, wybraliśmy właśnie te filmowe miejsca. Wszystkie je polecamy, ale na nich LA się nie kończy.
Przy plaży Santa Monica (przy innych plażach w LA też), tuż przy molo jest duży parking za 5$ za dzień.
W Hollywood trudno zaparkować, ale jak się postara, to się da! Darmowe miejsca parkingowe znaleźliśmy dokładnie za Dolby Theater na Orchid Street.
Griffith Observatory wygląda na najpopularniejszy na świecie punkt do obserwowania zachodów słońca. Jeśli chcecie zaparkować samochód bliżej niż pół godziny pieszo pod górę, jedźcie wcześnie!
Los Angeles jest koszmarnie zakorkowane, w stronę Palm Springs wyjeżdżaliśmy trzy godziny i to przed godzinami szczytu.
Polecane wpisy