Wracamy do Mumbaju po miesiącu i zatrzymujemy się na kilka dni w tym samym, osławionym powieścią Shantaram, hoteliku. Drugi raz w tym samym mieście, dużo śmielej oddalamy się od turystycznej Colaby i nadmorskiej promenady. W niedzielę wybieramy się do kina na jeden z hitów Bollywood, w którym nawet historia o zaaranżowanym małżeństwie kończy się happy endem. Na targu kupujemy tkaniny, które u nas będą obrusem; mamy swoją ulubioną knajpkę, do której codziennie chodzimy na lassi i nie wzdrygamy się aż tak bardzo na martwego szczura, którego potrącamy przy wyjściu z hotelu. Po miesiącu jesteśmy znacznie bardziej świadomi, ale wcale nie mniej skrępowani.
Bieda wylewa się z chat i domostw wprost na chodniki i ulice. Ciągi bud z blaszanymi dachami, wśród nich wąskie, zagracone przejścia, a nad nimi wiadukt miejskiej kolejki. Tuż obok wyrasta kolejny wieżowiec, choć pnie się do chmur, rusztowania, które go oplatają są tylko bambusowe. W Dhobi Ghat, największej miejskiej pralni Mumbaju, mężczyźni i kobiety, najpierw ręcznie piorą, potem segregują i suszą na długich linach śnieżnobiałe ręczniki wielkich hoteli z centrum i koszule ich pracowników. Kilometr od Bramy Indii, nad samym morzem, przycupnął kolejny slums, niedługo pewnie i on zostanie wyburzony, a teren przygotowany pod budowę drapaczy chmur.
W ostatnią niedzielę wstajemy wyjątkowo wcześnie. Słońce już dawno wzeszło, ale na pustych ulicach wciąż śpią bezpańskie psy. Z chodników nieśpiesznie podnoszą się budzący się ludzie. Tam gdzie przed chwilą jeszcze leżał dziurawy koc, zaraz stanie stragan z chińskimi torebkami i plastikowymi magnesami.
Polecane wpisy