Rok 2014 zaczął się nad wyraz spokojnie i tak samo, jak ostatnio – w styczniu. Luiza kontynuowała studia, a ja nową pracę w firmie, w której wszyscy chcą pracować, a w której tylko ja nie chciałem pracować. Stało się tak, ponieważ firma, w której ja chciałem pracować, nie chciała, żebym ja w niej pracował i została tylko firma, w której wszyscy chcą pracować… A pracować trzeba.
Na zimowy wyjazd chcieliśmy pojechać do Afryki, przeżyć przygody na miarę zeszłorocznego Burkina Faso. Szukaliśmy biletów do Senegalu, albo Gambii i chyba nie jesteśmy w tym najlepsi, bo kupiliśmy do Kolumbii. Co ciekawe, Kolumbia wcale nie jest w Afryce, a na zupełnie innym kontynencie. Choć też na A.
Tak się czasem w życiu zdarzy, że człowiek coś palnie bez namysłu np. „Może chcesz pojechać z nami?” i później musi się z tego wywiązać. Do Kolumbii pojechał z nami Muchacho zwany niekiedy także „Este joven de 110”.
Wszyscy mieliśmy skończyć porwani przez guerillę, albo w osławionym kolumbijskim więzieniu. Stało się jednak inaczej, bawiliśmy się świetnie, wygrzewaliśmy się w słońcu, oglądaliśmy rybki w Morzu Karaibskim, piliśmy soki, uśmiechaliśmy się do wszystkich, a wszyscy do nas. Niektórzy nawet przeżyli najlepszy dzień na świecie!
Przez kolejne miesiące, wpadliśmy w wir pracy i studiów (z pisaniem kolejnej pracy dyplomowej), co ma odzwierciedlenie w ilości wpisów na blogu. Prawie nie mieliśmy czasu dla siebie i na rzeczy, które chcielibyśmy robić. W takich momentach zaczynają kiełkować różne myśli, szczególnie jak już kawałek świata się widziało. My pracowaliśmy, a myśli kiełkowały.
Przyszło lato. Mając w perspektywie spędzenie KAŻDEGO pojedynczego dnia lata w klimatyzowanym biurze, a w głowie myśli, które już całkiem podrosły i tylko czekały na odpowiedni impuls pomyślałem: Sorry Lato, jest lato*. Tak się skończyła moja przygoda z firmą, w której wszyscy chcą pracować. Różne są w życiu przygody…
Żeby wpisać się we współczesne, blogowe trendy napiszę jeszcze – rzuciłem pracę w korporacji i wyjechałem w podróż!
Wypowiedzeni i z kolejnym tytułem naukowym zapakowaliśmy się w samochód Muchacha i pojechaliśmy na Bałkany. Tak tak, niby nic, niby nic, a ten cwaniaczek odwiedził w tym roku więcej krajów niż my!
Cały wyjazd był zaplanowany co do dnia. Pierwszy dzień zrealizowaliśmy według planu, a drugiego wszystko zmieniliśmy. Odwiedziliśmy Bośnię i Hercegowinę i Czarnogórę. Morze, góry, jezioro, wodospady.
Wróciliśmy i trzeba było podjąć decyzję, co dalej z życiem. Byliśmy zupełnie wolni, bez zobowiązań, aż żal zmarnować taką okazję na długi wyjazd. Nie jesteśmy już jednak tacy młodzi, jacy byliśmy gdy jeszcze nie byliśmy w takim wieku w jakim jesteśmy teraz. Spoważnieliśmy, myślimy o przyszłości, zadajemy sobie pytania. Czy mieszkać w Polsce, czy wyjechać gdzieś niedaleko, gdzie bardziej ceni się pracę? Czy pracować na etacie, czy na swoim? Czy zająć się tym, czy tamtym? Czy możemy sobie pozwolić na dłuższy wyjazd? Czy jeśli nie wyjedziemy teraz, to czy będzie jeszcze taka okazja? Czy…
Słyszeliśmy kiedyś w Trójce, jak pani psycholog trafnie opisała problem dzisiajszych dwudziesto, trzydziestolatków – „zbyt wiele możliwości wyboru”. Trafiła w dziesiątkę, ale choć zdanie stało się naszym hasłem przewodnim, to niewiele pomogło w podjęciu decyzji. W międzyczasie byliśmy na Woodstocku. I tu kolejne zaskoczenie. Miał być syf i rozpusta, a była miła rodzinna impreza na osiemset tysięcy osób.
Luiza znalazła pracę, a właściwie prace. A żeby decyzja nie była zbyt łatwa, to dostała też odpowiedź o przyznanym stypendium absolwenckim w Galicji. Odpowiedź, która powinna była przyjść w lutym, a nie w sierpniu…
Rozpisaliśmy wszystkie możliwości, za i przeciw, wkomponowaliśmy w to nasze marzenia i po wielu zbyt burzliwych dyskusjach stworzyliśmy plan na życie. A przynajmniej na najbliższy jego rok.
Plan rozpoczynało stypendium w Galicji. Tej samej Galicji, w której byliśmy już tyle razy, którą znamy lepiej niż jakikolwiek inny kawałek świata. Tej samej, do której kiedyś w końcu pojedziemy na dłużej. Bardzo dłużej.
Luiza fotografowała i tworzyła kampanie reklamowe, a ja pomimo, że mówiłem wszystkim, że plażuję, pracowałem nad swoim projektem. Codziennie patrzyliśmy przez okno na ocean. Starczyło też czasu na odkrywanie nowych miejsc, próbowanie nowych potraw, poznanie nowych ludzi i surfowanie (nie mam jeszcze półdługich włosów z pasemkami, ale tak – zostałem surferem) Pojechaliśmy na kilka dni do Porto (Galicja jest tak daleko, że do Porto, które jest bardzo daleko, jedzie się pociągiem, a nie samolotem). Nie mogło też być inaczej – odwiedził nas Muchacho!
Przy okazji podróży powrotnej, a właściwie koniecznej przesiadki, zrobiliśmy sobie małe wakacje w Andaluzji i Algarve. Nacieszyliśmy się słońcem, najedliśmy mandarynek, obfotografowaliśmy jeden hotel i poszliśmy do Chińczyka na „jedz ile chcesz”.
Święta spędziliśmy już w Polsce, obskakując tradycyjnie dwie wigilie. Rok się skończył, z planu na życie zrealizowaliśmy część A i wygląda na to, że będziemy musieli zrobić nowy, poprawiony, ale to nic – najważniejsze jest mieć plan, a co z niego wyjdzie to już drugorzędna sprawa.
W nowym roku życzymy Wam spełnienia marzeń, bo to one są najważniejsze!
* nie dość, że żart jest tak niszowy, że zrozumieją go maksymalnie trzy osoby (w tym nasza dwójka), to jeszcze na dodatek straszny suchar!
Tekst: Bartek
Polecane wpisy