Pranie łopocze na wietrze, a wino i pastéis de nata smakują wyśmienicie.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Galicji świeciło słońce, nic więc dziwnego, że dojeżdżając do wymarzonego Porto byliśmy nieco rozczarowani. Deszcz strumieniami spływał po azulejos, a wiatr wyrywał z rąk parasolki. Przesiedzieliśmy godzinę na dworcowej ławce zastanawiając się jak w całości schować się w naszymi cienkich sweterkach i czy chustę lepiej założyć na szyję, na głowę, czy okryć nią nogi w samych szortach.
Po południu się wypogodziło, więc ruszyliśmy żwawo. Dawno nie byliśmy tak dobrze przygotowani: w notesie spisane adresy hoteli i telefon do Tiago, a w głowie informacje o tym, że panoramę miasta najlepiej oglądać z wieży kościoła Clérigos, azulejos w hali dworca São Bento, a wystawy fotograficzne w Centrum Fotografii od wtorku do niedzieli do godziny 18.
Posilamy się słodkimi ciachami i soczystym mango. Portugalczycy uwielbiają zupy, więc jemy też smaczne caldo verde, choć wcale nie musimy się już ogrzewać. Za to słynna francesinha okazała się wielką mięsną pomyłką – kanapka z tostowego chleba z mięsem i dużą ilością żółtego sera jest zdecydowanie daleko od naszych kulinarnych przyzwyczajeń.
Trudno było powstrzymać się wrażeniu, że w mieście nałożono właśnie na wszystkich mieszkańców nakaz wywieszenia prania, szczególnie pościeli.
Polecane wpisy