[2011-08-03 Paragwaj, Boliwia]
Do samego końca nie wiedzieliśmy na ile nas wykołowali przy sprzedaży biletu. Nie mogliśmy jechać słynną Nuestra Señora de la Asunción i kupiliśmy bilet w Rio Paraguay, tak nam się przynajmniej wydawało.
Po 40 minutowym, pełnym napięcia, oczekiwaniu podjechał autobus. Od razu było widać, że wbrew temu co zakupiliśmy, nie miał klimatyzacji. Jako taka nie była ona do niczego potrzebna, ale świadczyła o klasie pojazdu.
O 4.40 obudziło nas:
– ¡Migracion, Señores, migracion!
Po czym wszyscy powychodzili ze śpiworów, odwinęli się z kocy i zaczęli powoli wychodzić z autobusu. Byliśmy po środku niczego, wokół ciemno, niewielki teren był oświetlony latarniami. Wokół biegały wychudzone psy. Było zimno, jakieś pięć stopni.
Wszyscy oddali dokumenty ustawili się w kolejce przed niewielkim budynkiem. Z jednego z pokoi co jakiś czas dobiegało wołanie:
– ¡Jose Luis Fernandez Marquez!
– ¡María Suarez Veira García!
Nie wiedzieć czemu, większość indian nie wchodziła do środka, tylko szczelnie otoczyła drzwi budynku. Ruszali się dopiero gdy usłyszeli swoje nazwisko.
Do kolejnego punktu (posterunku boliwijskiego) jechaliśmy kilka godzin. Wcześniej nie wierzyliśmy, że to moze być prawda, ale tak – droga nie jest utwardzona. Dobrze, że nie padało, bo wogóle nie dało by się przejechać.
W czasie drogi autobus był kontrolowany kilkanaście razy. Co jakiś czas był
wywoływany numer bagażu i jego właściciel musiał wyjść do kontroli.
Boliwijski posterunek był bardzo ubogi jeśli chodzi o infrastrukturę. Jedna szopka, w środku biurko. Przy drodze ustawione indianki wymieniające pieniądze i pożyczające długopisy do wypisywania dokumentów. Na boku szopka z piwem, owocami i ropą.
Polecane wpisy